Afryka to stałe konflikty, fale głodu, epidemie i inne nieszczęścia. Covid-19 tak przyćmił swoją sławą problemy klimatyczne i globalne ocieplenie, że wygumkował również problemy nielegalnych imigrantów i zmniejszył medialną „atrakcyjność” afrykańskich zaraz. Ale też Covid-19, z całą swoją histerią i paniką, dla mnie osobiście otworzył ten kontynent. Szukając normalności albo chociaż jakichś jej przejawów, plus możliwości komunikacyjnych, najpierw w lutym trafiłem z Lizbony na Wyspy Zielonego Przylądka, żeby później, na przełomie marca i kwietnia, wyjechać do Angoli. Po przejściu problemów związanych z załatwianiem wizy, po wykonaniu wielokrotnych badań (ku uciesze zarabiających na testach), udało mi się spędzić trochę czasu poza Europą, właśnie w tych dwóch afrykańskich krajach. Co tam znalazłem? Normalność, racjonalność i energię. Jeżeli chodzi o Covid-19, to oczywiście rządy tych krajów próbują małpować Europę, czyli maseczkować i testować wszystkich na potęgę. Dziwne, bo ludzie nadal umierają tam bardziej na swoje klasyczne choroby, takie jak choćby malaria, a na Covid-19 jakoś się nie kwapią. Dowodem na to jest fakt, że w Angoli od początku pandemii zmarło ok. 500 osób. Obostrzenia widać zresztą głównie na lotniskach, bo w tych miejscach PR liczy się parokrotnie. Na szczęście obywatele Angoli generalnie podchodzą w sposób racjonalny do wymysłów cywilizacji i traktują Covid-19 jako jeden z wielu wirusów – gorszy lub lepszy, w zależności od lokalnych konkurentów. Co prawda, można spotkać na totalnym odludziu tubylca maszerującego w ponad 40-stopniowym upale w maseczce (zapewne jego układ oddechowy długo tego nie wytrzyma), ale to już pewnie inny objaw chorobowy, podobny do symptomów tych, którzy samemu prowadząc samochód, w maseczkach przemierzają drogi Europy. Psychiatrzy po tym wszystkim będą mieli pełne ręce roboty i osobiście wątpię, czy dadzą radę to kiedykolwiek ogarnąć. Afryka to na pewno kontynent, gdzie jest energia, gdzie ludziom się chce. Kto wie, może dlatego, że nie mają innego wyjścia? Bo panuje bieda, wszystkiego brakuje, trwa permanentny kryzys? Dlaczego jest tam energia? Bo to młode społeczeństwa, pełne rozbieganych dzieciaków, którym nie jest obca kreatywność. Bo trzeba przecież coś zjeść, trzeba samemu zrobić sobie zabawki, często też ubranie, albo samemu wybudować dom. W ostatnich dziesięcioleciach Wyspy Zielonego Przylądka były oazą dla europejskich turystów oczekujących generalnie wszystkiego w tzw. all inclusive. Miejsce dla niewiele wymagających, zainteresowanych raczej światem resortów, w których mogą się zatrzymać na 7 lub 14 dni. Teraz jednak, z zamkniętymi połączeniami lotniczymi, to miejsce wyciszone, smutne i pozbawione nadziei, wyglądające Europejczyków z utęsknieniem. Malują, grają i tańczą na razie dla siebie, ale z wiarą, że przybysze powrócą. Angola tego problemu w zasadzie nie ma, nikt tu prawie nigdy nie przyjeżdżał w celach turystycznych. Dziesięciolecia wojny domowej, wszystkie choroby tropikalne i brak infrastruktury turystycznej to wystarczające powody. Niemniej ku mojemu zdziwieniu kraj ten pełen jest możliwości i perspektyw na przyszłość. Polityka jest tu stabilna. Jak to mówi mój nowy lokalny znajomy: „twardą ręką rządzi król”. Ostatnio też znacznie ograniczono korupcję, bo cena ropy spadła i Angolczycy muszą zacząć myśleć, co dalej. A mają szansę na sukces! Dlaczego? Bo mają 8 proc. zasobów wody pitnej Ziemi, fenomenalnie żyzną ziemię mogącą dać 2–3 zbiory rocznie. A turystyka, odpowiednio zrealizowana, może dać to, czego nowocześni wędrowcy szukają: zrównoważony i ekologiczny pobyt. To wszystko może dać temu krajowi nowe otwarcie i świetną perspektywę. Oczywiście, rodzi się przy tym pytanie o ich elity: czy zapatrzone na Europę nie będą się krygowały w realizacji śmiałych nowych wyzwań? Co ważne, tutaj, na tej trudnej historycznie ziemi (tu odbywał się masowy handel niewolnikami, tu trwała brutalna wojna domowa itp.), ani jej wykształceni mieszkańcy, ani prości ludzie nie rozpamiętują swoich kolonialnych i wojennych krzywd. Oni nie zwracają uwagi na kolor skóry. Chcą żyć, tworzyć, kreować swoją rzeczywistość. Tu jest energia, do której nasza Europa albo nie powinna się w ogóle wtrącać, albo przynajmniej mądrze pomóc, ale dając wędkę, a nie rybę. Jeżeli tak się stanie, to jest nadzieja na ciekawego partnera, być może nawet na stworzenie pewnego wzoru zmian dla całego kontynentu. Alternatywą dla takiego rozwoju jest tylko to, że oni wszyscy kiedyś do tej Europy i tak się przeprowadzą, najpierw, żeby pilnować nam staruszków i zamiatać ulice, później – by zająć opustoszałe wsie i miasteczka, a w końcu – by swoją energią uratować rozhisteryzowanych i wydelikaconych nas samych. Ale wtedy mogą nie być już tak mili. Dlatego może lepiej im i także sobie samym pomóc wcześniej, kiedy jesteśmy jeszcze w mocy to zrobić. Ale to już temat na wiele innych felietonów. Ważne, że drogi i pomysły są, czyli jest też nadzieja.